Siedzę na łóżku i patrzę na biurko. Najebał
na nim niemiłosiernie – elektronika, kartony, ubrania, narzędzia; w różnych proporcjach
i przypadkowym rozmieszczeniu. Czekam,
aż komputer ożyje. Photoshop skutecznie to utrudnia, próbuje zatrzymać moje
narzędzie pracy (i straty czasu) w irytującej śpiączce. W tle Rage Against The
Machine. Moja rage wobec mojej machine niepokojąco rośnie. Już nic nie zrobię
produktywnego, bo jestem wkurwiona na zmulony soft, a na myśl o tym, że teraz
znowu coś ma się uruchomić albo aktualizować, robi mi się niedobrze i mam
ochotę okropnie zawyć. Dodatkowy 1GB RAMu załatwiłby sprawę, od półtora roku
nie mogę go kupić. Jakoś, w walce o miejsce na liście priorytetów wydatkowych,
zwyciężają chleb i czynsz.
Patrzę na to biurko z bezpiecznej odległości.
Niepotrzebnie zapaliłam światło, teraz to widzę i mnie drażni. Elektronika,
lutownica, jakieś nieokreślone formy z nieokreślonych materiałów. Może
wybuchnie, jeśli podejdę? Strzeli kwasem, gdy podejdę; a ja tę bluzkę jednak
lubię. Lepiej nie ryzykować. Jak wróci,
westchnę kilka razy, podejmę około trzech prób bardziej lub mnie
konstruktywnych, aby to posprzątał i ubiorę coś mniej lubianego za dwa dni,
kiedy to, po prostu, posprzątam sama. To tak, na wypadek kwasu i wybuchów.
Sobota wieczór, dwudziesta trzecia
trzynaście. Próbuję nauczyć się pisać. Sztuka nie tyle zapomniana, co
skutecznie wyparta w procesie edukacji szkolnej. Na studiach do pisania nas
zmuszali, zachęcali do myślenia, a potem tych bardziej myślących ukarali pracą
licencjacką. Okazało się, że przy licencjacie myśleć i pisać już nie można
było, trzeba było cytować za setką autorów , takich najlepiej z zeszłego
stulecia; udowadniać, że ktoś już na to wpadł, więc tak jest. Wpadł na to tak
ze trzydzieści razy na różnych szerokościach geograficznych. Chuj, że jeden o
drugim pojęcia nie mając. Cytuj, przypisuj. Zawsze kojarzyło mi się to z
udowadnianiem przed jakimś Wielkim Bratem, co za dobre wynagradza, a za złe i
tak dalej; że kanapka jest z pomidorem nie dlatego, że kucharz tego pomidora
umył, pokroił i położył, ale dlatego, że w czasach francuskiej rewolucji ulice
kolor miały skórki tegoż, co jeden z drugim myślicielem opisali w tymże a
tamtymże traktacie; chleb wypiekany jest w piecu, a w czasie wojny w piecach
palono ludzi, co opisał taki a taki tu i tam, a teraz mamy dwudziesty pierwszy
wiek, co wynika nie z, kurwa, kalendarza, ale z poezji dziewiętnastowiecznej
przecież.
Z całym szacunkiem, pierdolę humanistykę.
Alma Mater z tej okazji zaczęła (oficjalnie) pierdolić mnie. Nareszcie
się rozumiemy.