Jeszcze wakacyjny Wybryk udekorowany zdjęciami z różnych serwisów (nie posiadam praw autorskich do tych zdjęć, ale skoro przedstawiają mnie i zostały zrobione bez mojej wyraźnej zgody, to krzywda się nikomu nie dzieje).
Pierwotnie tekst ukazał się tu.
Z roku na rok coraz mocniej odczuwam fakt, iż na Castle Party
wybieram się z coraz bardziej niemuzycznych powodów. Na czas festiwalu
małe, skutecznie ukryte w sercu Dolnego Śląska miasteczko, w którym
diabeł mówi dobranoc, zamienia się w ostoję, upragniony azyl, gdzie raz
do roku mogę poczuć się swobodnie i bezpiecznie. Zostawiam zmartwienia,
zobowiązania, nieporozumienia i wszelką prozę codzienności gdzieś na
warszawskim peronie, przemierzam ponad pół Polski po to, by na kilka dni
stać się tak bardzo przebrana, że nie mogłabym mocniej być sobą. Castle Party
to nie tylko muzyczne wydarzenie i specyficzna atmosfera, z roku na rok
coraz mniej egzotyczna (albo to ja już taka stara wyga festiwalowa
jestem), ale też - a może przede wszystkim - cudowni ludzie, z których
większością spotykam się raz w roku, czyli właśnie w Bolkowie.
Imprezujemy, pozujemy do zdjęć, pijemy, śmiejemy się i dużo rozmawiamy,
jak starzy dobrzy przyjaciele… cóż z tego, jeśli to nasze trzecie czy
siódme w życiu spotkanie?
Właśnie w takim klimacie upłynęła mi
dwudziesta edycja festiwalu: