Siostry
Miłosierdzia pod respiratorem
Krakowski
koncert The Sisters Of Mercy, legendy rocka gotyckiego i
bohaterów mojego dzieciństwa, przypominał słuchanie umierającej
starej ciotki ogarniętej demencją, która po raz enty opowiada
dobrze znaną historię. Znamy treść, ale szczegóły już trochę
nie te, kolejność zdarzeń pomieszana, bohaterowie raz po raz
zmieniają imiona, Zakopane nad morzem, Sukiennice w Poznaniu, oddech
coraz cięższy i drzemka przed punktem kulminacyjnym. To
najsmutniejsze skojarzenie, ale jednocześnie najlepsze, jakie
przyszło mi do głowy, kiedy odbijając się od pogującej
juwenaliowej braci starałam się ponazywać swoje odczucia i ogólny
klimat koncertu.
|
fot. Magda myszabella Urbańska
Wiadomość
o tym, że zespół The Sisters Of Mercy będzie headlinerem
pierwszego dnia krakowskich juwenaliów – Czyżynaliów –
była dla mnie jak dodatkowe Boże Narodzenie, jak przyjęcie
niespodzianka, jak wiadomość o wygranej na loterii. Moje koncertowe
marzenia się spełniają – pomyślałam, przeżywając jeszcze
fale rozkoszy i spełnienia, które pozostawił po sobie koncert
Fields Of The Nephilim (1.02.2014, Warszawa). W ciągu
ostatniego roku moja aktywność koncertowa znacznie wzrosła –
wyjazd na koncert na drugi koniec kraju przestał być niemożliwy, a
tym samym zaczęłam w ogóle pojawiać się na koncertach częściej
niż raz do roku (ale za to intensywnie, czyli na Castle Party).
Nad majową podróżą do Krakowa nie zastanawiałam się długo.
Możliwość zobaczenia kolejnej legendy dark independent bez
konieczności opuszczania kraju była dla mnie swego rodzaju
obowiązkiem, priorytetem przy organizowaniu wydatków i pracy. Miłą
niespodzianką okazał się fakt, iż nie musiałam błądzić po
Krakowie sama – szybka decyzja kumpla z Warszawy oraz gościnność
jego krakowskich znajomych bez wątpienia wpłynęła na zadowolenie
z wyjazdu. Bo o zadowoleniu z koncertu The Sisters Of Mercy
trudno mówić bez grymasu, bez ciężkiego westchnięcia.
Agonia
Krakowski
koncert The Sisters Of Mercy, legendy rocka gotyckiego i
bohaterów mojego dzieciństwa, przypominał słuchanie umierającej
starej ciotki owładniętej demencją, która po raz enty opowiada
dobrze znaną historię. Znamy treść, ale szczegóły już trochę
nie te, kolejność zdarzeń pomieszana, bohaterowie raz po raz
zmieniają imiona, Zakopane nad morzem, Sukiennice w Poznaniu, oddech
coraz cięższy i drzemka przed punktem kulminacyjnym. To
najsmutniejsze skojarzenie, ale jednocześnie najlepsze, jakie
przyszło mi do głowy, kiedy odbijając się od pogującej
juwenaliowej braci starałam się ponazywać swoje odczucia i ogólny
klimat koncertu.
Nagłośnienie
koncertu pozostawiało naprawdę wiele do życzenia. Nie mogę oprzeć
się wrażeniu, że z akustyką większości koncertów w Polsce jest
jak z planowaniem zagospodarowania przestrzeni w miastach. Niby mamy,
wiemy jak, ale coś nam ciągle nie wychodzi i – bęc – obskurna
buda z kebabem pod zabytkowym gmachem Politechniki Warszawskiej, czy
kolejna pastelowa termomodernizacja bloku z wielkiej płyty (a można
brać przykład z Wrocławia i zrobić to o TYLE ładniej →
http://jednostkaarchitektury.pl/2012/10/galeriowiec/),
ale brak zgody na budowę przedszkola. Cóż, albo przynajmniej ja
mam niebywałe szczęście trafiać właśnie na te, które są
fatalnie nagłośnione. Położyć akustykę przy playbacku zaliczyć
można już do wyczynów, więc ukłon w stronę dźwiękowców
rozstawiających Epicę. Ściana
szumu i pisku, w której można było ewentualnie wyróżnić stopę
i jęk zakrawający na wokal, skutecznie wygoniła mnie i moich
towarzyszy do festiwalowej strefy gastronomicznej. Piwo chrzczone
jakby chciano nim odpuszczać grzechy, za to lekko znieczulające na
pogodę, umiliło nam oczekiwanie na gwiazdę wieczoru – The
Sisters Of Mercy. Gwiazdę
pierwszego dnia Czyżynaliów 2014,
gwiazdę mojego dzieciństwa, moje prywatne
First And Last And Always
rocka gotyckiego.
Od
pierwszych akordów otwierającego koncert More,
fani brytyjskiej legendy zaciskali mocno zęby i powieki. Kto już
raz zamknął oczy, ten pozostawał w swoim świecie już do końca
występu, ponieważ ci, którzy wiedzieli, jak co powinno brzmieć,
po prostu dopowiedzieli sobie brakujące partie, tak, jakby czytali
dobrze znany tekst, ale wydrukowany ostatkami tuszu (wiecie:
na kartce mamy tylko linie i blady cień liter). Niestety – ci,
którzy po raz pierwszy spotkali się z Siostrami i chcieli zespół
poznać, nie mieli, i już raczej nie będą mieć, ku temu
sposobności. Nie chciałabym bynajmniej zabrzmieć zarozumiale, lecz
mimo doskonałej znajomości praktycznie całego materiału
studyjnego i bootlegowego, jaki w ogóle funkcjonuje w mniej lub
bardziej dostępnym obiegu, miałam niemały problem z identyfikacją
poszczególnych piosenek. Ja, od przeszło dekady „psychofanka”
Sióstr. Swoją
ukochaną piosenkę, najbliższy memu sercu lovesong, czyli When
You Don't See Me
rozpoznałam wyłącznie po fragmencie riffu.
To
dopiero początek smutnego końca.
Setlista
opierała się na unikaniu kawałków z wyrazistym basem, a zatem
układanie jej musiało być nie lada wyzwaniem. Nie wiem, jak was,
ale mnie uczono, że rock gotycki od The
Sisters Of Mercy to
właśnie silny bas i ujednolicony automat perkusyjny. Czasy się
zmieniają, zamiast doktorowego retro
pudełka (Dr Avalanche przeszedł na ciemną stronę mocy i używa od
paru lat
sprzętu Apple) na cenie stały trzy laptopy, jednak nie było ani
jednego basisty, albo
wyjątkowo umknęło mojej uwadze, czy Chris
May (jak
kto woli - Chris
Catalyst) podmienił
wiosło.
Zgoda,
NIKT
nie zastąpi Patricii
Morrison czy
Tony'ego Jamesa,
najbardziej rozpoznawalnych basistów w historii formacji
Zespół
zaprezentował aż dwadzieścia jeden utworów, a raczej ich
fragmentów. Pisanie o zagranym
podczas koncertu materiale jest o tyle problematyczne, że – o ile
kawałków było dużo i setlista stanowiła swoistą podróż przez
najsłynniejsze hity, przekrojową prezentację tzw. greatest hits –
zagrano jedynie miniatury. Można patrzeć na tę decyzję pod kątem
reinterpretacji własnego, od wielu lat niezmiennego materiału, lecz
z drugiej strony efekt końcowy przypominał raczej trailer, demo
złożone z okrojonych fragmentów utworów. Miniaturowy był również
wokal Eldritcha.
Kondycja wokalisty The
Sisters
Of Mercy wydaje
się fatalna. Przed koncertem spotkałam się z wieloma opiniami na
temat tego, jakie podejście ma obecnie Andrew
Eldritch
do kolejnych tras koncertowych (pojawiały się wielokrotnie
porównania z reaktywacją Guns N' Roses
– grubi, łysiejący i zabrakło im na czynsz/narkotyki).
Ostrzegano mnie przed jawną ignorancją, która bije ze sceny.
Wydaje mi się jednak, iż sceniczną piętą achillesową Eldritcha
nie
jest tzw. olewactwo, a fizyczne ograniczenie. Ten człowiek nie ma
już siły być wiotkim gotyckim bożyszczem, którego pamiętamy z
teledysku do Lucretia My Reflection.
Co więcej – nie można się oprzeć wrażeniu, że nie pamięta on
ponad połowy tekstów. Chris
May robił
co mógł, by przebić się przez „piskoszum” fatalnego
nagłośnienia, a także zatrzeć sylabizowanie i przeciąganie
głosek przez kultowego wokalistę. Niepotrzebne masy echa podłożone
do mikrofonu (czy ktoś na reżyserce przysnął nad konsolą i
łokciem przestawił wajchę do maksimum?) i
wysoki głosik Maya,
który
przy muzyce niejako z definicji potrzebującej niskiego, „mrocznego”
wokalu, brzmiał groteskowo. Mimo desperackich prób gitarzystów,
aby koncert uratować (charyzma na najwyższym poziomie, szczególnie
Ben Christo),
zabrakło energii i zaangażowania ikony, czyli właśnie Eldritcha,
który
wolał wić się i przechadzać po scenie, niż pilnować momentu
wejścia w refren This Corrosion.
W
nocy z piątku na sobotę, w połowie maja roku pańskiego dwa
tysiące czternastego, moje dzieciństwo się skończyło. Moje
oczekiwania, moja platoniczna miłość i wyobrażenia o koncercie
legendy rozbiły się o bezlitosną rzeczywistość, o
niezaprzeczalny fakt, że starość nie oszczędza nikogo. Nie
pierwszy i nie ostatni raz. Czy
żałuję kupna biletu i kosztów związanych z podróżą na drugi
koniec kraju? Na pewno nie. Spędziłam świetnie czas, poznałam
kapitalnych ludzi, wyskakałam się na innych koncertach. Napisanie
recenzji z występu The
Sisters Of Mercy traktuję
jako ważne doświadczenie, gdyż to łatwizna pisać w samych
superlatywach o idolach lub zjechać od góry do doły mniej
lubianych wykonawców. To wspaniale, że kapele z lat
osiemdziesiątych jakoś się trzymają i wciąż występują, lecz
mimo wieku, mimo zmęczenia (przecież nieśmiertelnego) materiału,
wszystko
zależy od fizycznych ograniczeń zespołu. Może
czas
spojrzeć
prawdzie w oczy i nie grać na siłę? Pozostać w świadomości
fanów jako ikona, smukłe gotyckie bożyszcze, a nie zawodzący,
łamany reumatyzmem cień lepszych czasów? W końcu... trudno nie
cierpieć, patrząc na koniec tych, którzy zaczęli zupełnie nowy
gatunek, ukształtowali nasze współczesne spojrzenie na gitarową
muzykę gotycką i stali się źródłem dla kolejnych pokoleń tej
estetyki. Trzeba
wiedzieć kiedy ze sceny zejść, śpiewał
Markowski, może czas, aby ktoś przełożył to na angielski i
podsunął Eldritchowi?
A my, fani, wrócimy do przeżywania
ich
twórczości, po raz pierwszy i każdy kolejny, po prostu First
And Last And Always, w
sposób intymny, całkowity i magiczny - w zaciszach naszych
słuchawek oraz w wirze tańczących ciał podczas wciąż żywych
imprez dark independent.
|
poniedziałek, 19 maja 2014
15: Siostry Miłosierdzia pod respiratorem
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
No i bardzo git :)
OdpowiedzUsuńSolidna relacja: IMO odpowiednia proporcja faktów do odczuć i do ciekawych dygresji. Jak również do wiedzy w temacie :)
Na koncercie nie byłam - ale czuję się, jakby było inaczej.
Rozumiem uczucie zawodu - pewnie też bym cierpiała, dlatego wolałam sobie tego oszczędzić.
Pozdro ciepłe :)