Podsumowanie roku
Wszyscy robią
zestawienia zysków i strat, jakie przyniósł rok dwa tysiące
trzynasty. Podsumowują, puentują w jakiś napawający nadzieją
sposób. Jedni publicznie, drudzy w wąskim gronie, jeszcze inni
tylko dla siebie, w głowach, w edytorach, pamiętnikach, na blogach.
Szkoda się nie dołączyć, tym bardziej, że może okazać się to
przyzwoitym zagraniem z pozycji „osoby, która pisze i pisać
powinna, ale nie ma czasu i/lub zdrowia”. Chociaż na koniec roku.
Całkiem porządnego roku.
Zacznijmy od czapy.
Mijające trzysta sześćdziesiąt pięć dni zawiera w sobie dzień,
w którym poczułam się stara, jak nigdy dotąd. Zaczęło do mnie
docierać, że „dziesięć lat temu” to czas, który całkiem
nieźle pamiętam i wyrażanie to nie odnosi się bynajmniej do lat
dziewięćdziesiątych (to był prawdopodobnie największy szok).
Pamiętam premiery filmów, na które dziś niektóry śmiałkowie
mówią „klasyczne”, pamiętam premiery płyt, które rzekomo
zmieniły rynek muzyki określanej szumnie i dumnie alternatywą.
Cholera, pamiętam, jak na MTV była muzyka, a z Internetu korzystało
się po kablu, wówczas w słuchawce telefonu stacjonarnego były
charakterystyczne pikania i szmery. Pamiętam też, jak nie było
Internetu. Były podbierane siostrze komiksy i mangi, były zgrywane
na kasety mieszanki Closterkellera, Edyty Bartosiewicz, Kasi
Kowalskiej i dziwne, zawodzące coś, o czym dziś wiem, żeby nazywa
się The Sisters Of Mercy. Pamiętam, jak bałam się garażowego
punka, tego samego, którym potem – strzelam, że właśnie
dziesięć la temu - na niepodpisanych płytach wymieniałam pod
ciechanowskim kinem na dyskografię Toola i odwrotnie. Dużo
pamiętam.
Tu utnę tę
retrospekcję, nim zahaczy o życie płodowe. Tego nie pamiętam, ale
mniej-więcej do tego dążą rozhulane retrospekcje. Zsumować mam
tylko mijający ro, nie dotychczasowe życie, które rozlewa się na
więcej niż jedną dekadę (od niedawna się tak rozlewa, ale
wciąż). W roku tym pojawiło się we mnie coś, co nieśmiało
nazwać można wiarą w siebie. W czerwcu 2012 uciekłam z Gdańska i
Uniwersytetu Gdańkiego (uciekłam w podskokach, serio, aż miałam
ochotę pocałować płyty na Placu Defilad, jedynie wstręt przed
brudem mnie powstrzymał) i zostałam warunkowo przyjęta na drugi
rok Wiedzy o Teatrze stołecznej Akademii Teatralnej. Warunkiem było
zaliczenie różnic programowych - czyli przedmiotów skrajnie
różnych programem od tego, co przerabiałam w Trójmieście – do
czerwca 2013. I udało się. Presja była spora, w międzyczasie
posłuchałam rad własnych i cudzych, wróciłam do plastyki. Ba,
zainwestowałam w powrót do plastyki, w prawdziwą naukę
prawdziwego rysunku i prawdziwy plan na to, by uczynić z plastyki
zawód. Jest to też rok, w którym byłam na więcej niż jednym
muzycznym festiwalu, bo aż na trzech, w tym jeden w sesji letniej, a
drugi w kolejnym roku akademickim. To ogromny awans imprezowy w moim
przypadku.
To rok, w którym
odkochałam się w teatrze, co się bardzo zabawnie zbiega z
planowanym i zbliżającym się (choć kto wie, co się po drodze
wydarzy, ktoś z państwa posiada może aktualny rozkład jazdy
końców świata?) ukończeniem studiów licencjackich WoT. Nie
wydarzyło się nic szczególnego, nie uderzyła kometa w mój
teatralne światopogląd, nie spłynęło na mnie natchnienie. Nie da
się pielęgnować miłości, którą mogę oglądać wyłącznie zza
szyby (ewentualnie ciekłokrystalicznej). Nie stać mnie na wizyty w
teatrze, nie stać mnie na zapisanie się do żadnej redakcji, która
mogłaby mnie za – pieniężne - darmo wysyłać na spektakle,
które potem musiałabym (wcale tego nie chcąc) recenzować. Ja i
moje pisanie gniewamy się na siebie od dawna. Według złotej zasady
NIC NA SIŁĘ - nic dobrego by z tego układu wynikać nie mogło. Zwątpiłam
w humanistykę, która zdaje się polegać na rzucaniu błyskotliwym
cytatem, oby jak najwięcej przypisów i trudnych słów, a nie mieć
prawie nic wspólnego z procesem twórczym. A to mnie zniechęca i
przeraża zarazem – intelektualizowanie usilne, desperackie,
dwadzieścia cztery godziny na dobę. Siła, przed którą tłumaczyć
się muszę ze skojarzeń.
Wątek ten jest styczny z
faktem, iż finansowo mijający rok był dość ciężki i nic nie
zapowiada poprawy. W maju zepsuł się – i to tak na amen – stary
laptop mojej mamy, z którego korzystałam i znacznie przyspieszyło
to (planowany na odległe „kiedyś”) zakup własnego sprzętu.
Szczęśliwie, w czerwcu mam urodziny, a do ich czasu mogłam
korzystać z netbooka L. Ziarnko do ziarnka, oszczędności i
przetworzenie urodzinowych „kopert” zaowocowały nabyciem mojego
pierwszego, całkowicie własnego laptopa. Nowy
sprzęt jak czysta karta – jak przeprowadzka na drugi koniec
świata, gdzie nikt cię nie zna, nie nosi śladów twojej niemocy i
nie ciągnie się za nim gorzka woń twoich śmieci - możesz więc
być kim chcesz.
Takim sposobem, w połowie roku zostałam
bez jakichkolwiek oszczędności i do dziś ciężko jest odłożyć
chociaż pięć dych. Skutkowało to dość ciekawym ekonomicznie
Castle Party, na którym wydałam około sto pięćdziesiąt złotych
(nie licząc ogarniętych stosownie wcześniej biletów i noclegu),
dorwałam ciekawe płyty, nie umarłam z głodu, a po koncertach i za
trzeźwą mi być nie pozwalano. DA SIĘ!
Dwa tysiące trzynasty to
kolejny rok, w którym dorywczo pracowałam i mam problem z
otrzymaniem wynagrodzenia. Sprawa prawdopodobnie skończy się w
sądzie, co mnie bardzo niepokoi, bo, choć firma jest na straconej
pozycji, to cały proces związany z poruszaniem wymiaru
sprawiedliwości jest dla przeciętnego śmiertelnika czarną,
wyjątkowo perfidną magią. Czekam na to, czy kiedykolwiek trafię
na firmę/ zleceniodawcę, która/y okaże się w porządku od
początku do końca współpracy, jak to zdarzyło mi się cały raz
w życiu. To kolejny rok nieznalezienia stałego zatrudnienia (studia
dzienne? NEXT!), ale też rok dzielenia się swoją wiedzą z
potrzebującą młodzieżą, dzięki czemu mogę codziennie pić kawę
i zjeść ciepłą zupę na uczelni, a nawet kupić sobie od czasu do
czasu gazetę. Cieszą mnie te drobne rzeczy, a dzięki niektórym
źródłom, czyli Internetowy za rękę z pocztą pantoflową,
dowiedziałam się o wielu darmowych eventach i warsztatach, z
których można korzystać w Warszawie. W miarę czasu i sił staram
się tam pojawiać. To jest jednoznacznym dowodem na to, że prawie
przestałam się tak beznadziejnie wstydzić bywania gdziekolwiek
samotnie.
W październiku zmieniłam warszawski adres. Wróciłam na prawą stronę miasta, lecz nieco głębiej, niż na Saską Kępę. Na Grochowie jest moje nowe miejsce, w którym odżyłam - w otoczeniu książek, zapachu parzonej kawy i przyjaznej atmosferze. W tym samym miesiącu straciłam
kontakt z dotąd najbliższą mi osobą. Zbiegło się to z
koszmarnym podupadnięciem na zdrowiu, z którym walczę cały czas.
Listopad był dla mnie miesiącem wyjętym z życia. W mijającym roku
zdecydowałam się przerwać kurację hormonalną (regulującą
mordercze miesiączki), gdyż przyniosła ona za dużo złego. Kosmiczny
przyrost wagi, problemy z krążeniem i neurologiczne...
powiedziałam: dość. Teraz czeka mnie walka ze skutkami terapii,
która – bądź, co bądź – okazała się skuteczna, gdyż mój okres
nie trwa już dwa tygodnie, a ból nie powoduje wymiotów i gorączki.
Dwa tysiące trzynasty to też rok większej świadomości
zdrowotnej. Diagnoza lekarza na literkę p i nie kończącego się na -olog (a jednak nie jestem wariatką,
nanana) nauczyła mnie, na co zwracać uwagę, by unikać ataków
paniki, włączone na stałe do diety odpowiednie zioła pomagają mi
ogarniać codzienne nerwy i stres. Moje postanowienie było jasne:
cokolwiek, nawet elektrowstrząsy, byle nie leki psychotropowe.
Widzę, jak bardzo odsunęłam się, wyalienowałam – ale nikt nie
szukał mnie i nie tęskni, więc staram się zadomowić w samotni. W
byciu głosem na odległość, botem z dobrą radą, ale już nie
starać się i nie angażować w znajomości. Zawsze powtarzałam, że
ludzie traktują innych jako stacje pośrednie, otrzymują to, czego
im potrzeba i znikają. Rodzimy się i umieramy sami. Jedźmy, nikt nie woła. Czy sugeruję,
że relacje międzyludzkie są zawsze interesowne? Tak! A miłość?
Ja potrzebuję być kochany, ty też, wymieniamy się tym – proste. Kolejny rok, a ja wciąż myślę zero-jedynkowo. Jedni twierdzą, że to moja zaleta, a inni, że najgorsza wada.
W pewnym momencie priorytety potrzeb się zmieniają, albo ja inaczej
nie umiem zrozumieć tego, co się stało ze mną i z L., a raczej z
L i ze mną. Najtrudniej jest wrócić do pustego mieszkania, kiedy
przyzwyczaiło się do łudząco podobnego, ale innego – w nim
zawsze ktoś był. Własne życie wydaje się równie obce, co
zakurzony pokój z dzieciństwa na amerykańskich filmach. Nagle
przyszło znów w nim mieszkać, bez głosu, oczu, uśmiechu, ramion,
ale przede wszystkim bez zawieszonej w świadomości obecności L.
Zamiast kumulować
energię, w tym emocje, zdaję się jej (ich) nie mieć. Ani to złe,
ani dobre. Z obserwatora stałam się cichym obserwatorem.
Zniechęconym, trochę za słabym, a trochę zbyt leniwym, by
cokolwiek komentować. Bo komentarze prowokują dyskusję, a ta w
Internecie sensu zwykle nie ma. Co gorsza, dyskusje poza sferą
wirtualną zaczynają przypominać te żywcem wyjęte z komentarzy na
Pudelku. Spieszę się zatem kochać rozmówców, tak szybko
odchodzą. Lub dziczeją. Generalnie przestają być rozmówcami.
Codziennie przypominam sobie, że liczyć mogę tylko na siebie.
Przypominam, że wszystko oparte jest na zależnościach, a
przywiązanie to taka vintage wartość, na którą już mało kogo
stać.
Nie ucięłam
retrospekcji i filozoficznych zapędów szkoły Paulo Coelho, kiedy
trzeba było, cholera. Teraz trzeba się streszczać, co czytelnik,
jeśli dotrwał jakiś do tego momentu, już ziewa i kątem oka
sprawdza Facebooka.
Rok dwa tysiące
trzynasty był rokiem, na który bardzo czekałam, a który
zmieniając wszystko – nie zmienił nic. Mam szczerą nadzieję, że
nadchodzący będzie podobny: uczelnia na plus, życie constans. Bo
czegóż więcej oczekiwać, jeśli nie przetrwania?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz