poniedziałek, 30 grudnia 2013

4


Podsumowanie roku

Wszyscy robią zestawienia zysków i strat, jakie przyniósł rok dwa tysiące trzynasty. Podsumowują, puentują w jakiś napawający nadzieją sposób. Jedni publicznie, drudzy w wąskim gronie, jeszcze inni tylko dla siebie, w głowach, w edytorach, pamiętnikach, na blogach. Szkoda się nie dołączyć, tym bardziej, że może okazać się to przyzwoitym zagraniem z pozycji „osoby, która pisze i pisać powinna, ale nie ma czasu i/lub zdrowia”. Chociaż na koniec roku. Całkiem porządnego roku.

Zacznijmy od czapy. Mijające trzysta sześćdziesiąt pięć dni zawiera w sobie dzień, w którym poczułam się stara, jak nigdy dotąd. Zaczęło do mnie docierać, że „dziesięć lat temu” to czas, który całkiem nieźle pamiętam i wyrażanie to nie odnosi się bynajmniej do lat dziewięćdziesiątych (to był prawdopodobnie największy szok). Pamiętam premiery filmów, na które dziś niektóry śmiałkowie mówią „klasyczne”, pamiętam premiery płyt, które rzekomo zmieniły rynek muzyki określanej szumnie i dumnie alternatywą. Cholera, pamiętam, jak na MTV była muzyka, a z Internetu korzystało się po kablu, wówczas w słuchawce telefonu stacjonarnego były charakterystyczne pikania i szmery. Pamiętam też, jak nie było Internetu. Były podbierane siostrze komiksy i mangi, były zgrywane na kasety mieszanki Closterkellera, Edyty Bartosiewicz, Kasi Kowalskiej i dziwne, zawodzące coś, o czym dziś wiem, żeby nazywa się The Sisters Of Mercy. Pamiętam, jak bałam się garażowego punka, tego samego, którym potem – strzelam, że właśnie dziesięć la temu - na niepodpisanych płytach wymieniałam pod ciechanowskim kinem na dyskografię Toola i odwrotnie. Dużo pamiętam.

Tu utnę tę retrospekcję, nim zahaczy o życie płodowe. Tego nie pamiętam, ale mniej-więcej do tego dążą rozhulane retrospekcje. Zsumować mam tylko mijający ro, nie dotychczasowe życie, które rozlewa się na więcej niż jedną dekadę (od niedawna się tak rozlewa, ale wciąż). W roku tym pojawiło się we mnie coś, co nieśmiało nazwać można wiarą w siebie. W czerwcu 2012 uciekłam z Gdańska i Uniwersytetu Gdańkiego (uciekłam w podskokach, serio, aż miałam ochotę pocałować płyty na Placu Defilad, jedynie wstręt przed brudem mnie powstrzymał) i zostałam warunkowo przyjęta na drugi rok Wiedzy o Teatrze stołecznej Akademii Teatralnej. Warunkiem było zaliczenie różnic programowych - czyli przedmiotów skrajnie różnych programem od tego, co przerabiałam w Trójmieście – do czerwca 2013. I udało się. Presja była spora, w międzyczasie posłuchałam rad własnych i cudzych, wróciłam do plastyki. Ba, zainwestowałam w powrót do plastyki, w prawdziwą naukę prawdziwego rysunku i prawdziwy plan na to, by uczynić z plastyki zawód. Jest to też rok, w którym byłam na więcej niż jednym muzycznym festiwalu, bo aż na trzech, w tym jeden w sesji letniej, a drugi w kolejnym roku akademickim. To ogromny awans imprezowy w moim przypadku.

To rok, w którym odkochałam się w teatrze, co się bardzo zabawnie zbiega z planowanym i zbliżającym się (choć kto wie, co się po drodze wydarzy, ktoś z państwa posiada może aktualny rozkład jazdy końców świata?) ukończeniem studiów licencjackich WoT. Nie wydarzyło się nic szczególnego, nie uderzyła kometa w mój teatralne światopogląd, nie spłynęło na mnie natchnienie. Nie da się pielęgnować miłości, którą mogę oglądać wyłącznie zza szyby (ewentualnie ciekłokrystalicznej). Nie stać mnie na wizyty w teatrze, nie stać mnie na zapisanie się do żadnej redakcji, która mogłaby mnie za – pieniężne - darmo wysyłać na spektakle, które potem musiałabym (wcale tego nie chcąc) recenzować. Ja i moje pisanie gniewamy się na siebie od dawna. Według złotej zasady NIC NA SIŁĘ - nic dobrego by z tego układu wynikać nie mogło. Zwątpiłam w humanistykę, która zdaje się polegać na rzucaniu błyskotliwym cytatem, oby jak najwięcej przypisów i trudnych słów, a nie mieć prawie nic wspólnego z procesem twórczym. A to mnie zniechęca i przeraża zarazem – intelektualizowanie usilne, desperackie, dwadzieścia cztery godziny na dobę. Siła, przed którą tłumaczyć się muszę ze skojarzeń.

Wątek ten jest styczny z faktem, iż finansowo mijający rok był dość ciężki i nic nie zapowiada poprawy. W maju zepsuł się – i to tak na amen – stary laptop mojej mamy, z którego korzystałam i znacznie przyspieszyło to (planowany na odległe „kiedyś”) zakup własnego sprzętu. Szczęśliwie, w czerwcu mam urodziny, a do ich czasu mogłam korzystać z netbooka L. Ziarnko do ziarnka, oszczędności i przetworzenie urodzinowych „kopert” zaowocowały nabyciem mojego pierwszego, całkowicie własnego laptopa. Nowy sprzęt jak czysta karta – jak przeprowadzka na drugi koniec świata, gdzie nikt cię nie zna, nie nosi śladów twojej niemocy i nie ciągnie się za nim gorzka woń twoich śmieci - możesz więc być kim chcesz.

Takim sposobem, w połowie roku zostałam bez jakichkolwiek oszczędności i do dziś ciężko jest odłożyć chociaż pięć dych. Skutkowało to dość ciekawym ekonomicznie Castle Party, na którym wydałam około sto pięćdziesiąt złotych (nie licząc ogarniętych stosownie wcześniej biletów i noclegu), dorwałam ciekawe płyty, nie umarłam z głodu, a po koncertach i za trzeźwą mi być nie pozwalano. DA SIĘ!

Dwa tysiące trzynasty to kolejny rok, w którym dorywczo pracowałam i mam problem z otrzymaniem wynagrodzenia. Sprawa prawdopodobnie skończy się w sądzie, co mnie bardzo niepokoi, bo, choć firma jest na straconej pozycji, to cały proces związany z poruszaniem wymiaru sprawiedliwości jest dla przeciętnego śmiertelnika czarną, wyjątkowo perfidną magią. Czekam na to, czy kiedykolwiek trafię na firmę/ zleceniodawcę, która/y okaże się w porządku od początku do końca współpracy, jak to zdarzyło mi się cały raz w życiu. To kolejny rok nieznalezienia stałego zatrudnienia (studia dzienne? NEXT!), ale też rok dzielenia się swoją wiedzą z potrzebującą młodzieżą, dzięki czemu mogę codziennie pić kawę i zjeść ciepłą zupę na uczelni, a nawet kupić sobie od czasu do czasu gazetę. Cieszą mnie te drobne rzeczy, a dzięki niektórym źródłom, czyli Internetowy za rękę z pocztą pantoflową, dowiedziałam się o wielu darmowych eventach i warsztatach, z których można korzystać w Warszawie. W miarę czasu i sił staram się tam pojawiać. To jest jednoznacznym dowodem na to, że prawie przestałam się tak beznadziejnie wstydzić bywania gdziekolwiek samotnie.

W październiku zmieniłam warszawski adres. Wróciłam na prawą stronę miasta, lecz nieco głębiej, niż na Saską Kępę. Na Grochowie jest moje nowe miejsce, w którym odżyłam - w otoczeniu książek, zapachu parzonej kawy i przyjaznej atmosferze. W tym samym miesiącu straciłam kontakt z dotąd najbliższą mi osobą. Zbiegło się to z koszmarnym podupadnięciem na zdrowiu, z którym walczę cały czas. Listopad był dla mnie miesiącem wyjętym z życia. W mijającym roku zdecydowałam się przerwać kurację hormonalną (regulującą mordercze miesiączki), gdyż przyniosła ona za dużo złego. Kosmiczny przyrost wagi, problemy z krążeniem i neurologiczne... powiedziałam: dość. Teraz czeka mnie walka ze skutkami terapii, która – bądź, co bądź – okazała się skuteczna, gdyż mój okres nie trwa już dwa tygodnie, a ból nie powoduje wymiotów i gorączki. Dwa tysiące trzynasty to też rok większej świadomości zdrowotnej. Diagnoza lekarza na literkę p i nie kończącego się na -olog (a jednak nie jestem wariatką, nanana) nauczyła mnie, na co zwracać uwagę, by unikać ataków paniki, włączone na stałe do diety odpowiednie zioła pomagają mi ogarniać codzienne nerwy i stres. Moje postanowienie było jasne: cokolwiek, nawet elektrowstrząsy, byle nie leki psychotropowe. 

Widzę, jak bardzo odsunęłam się, wyalienowałam – ale nikt nie szukał mnie i nie tęskni, więc staram się zadomowić w samotni. W byciu głosem na odległość, botem z dobrą radą, ale już nie starać się i nie angażować w znajomości. Zawsze powtarzałam, że ludzie traktują innych jako stacje pośrednie, otrzymują to, czego im potrzeba i znikają. Rodzimy się i umieramy sami. Jedźmy, nikt nie woła. Czy sugeruję, że relacje międzyludzkie są zawsze interesowne? Tak! A miłość? Ja potrzebuję być kochany, ty też, wymieniamy się tym – proste. Kolejny rok, a ja wciąż myślę zero-jedynkowo. Jedni twierdzą, że to moja zaleta, a inni, że najgorsza wada. 

W pewnym momencie priorytety potrzeb się zmieniają, albo ja inaczej nie umiem zrozumieć tego, co się stało ze mną i z L., a raczej z L i ze mną. Najtrudniej jest wrócić do pustego mieszkania, kiedy przyzwyczaiło się do łudząco podobnego, ale innego – w nim zawsze ktoś był. Własne życie wydaje się równie obce, co zakurzony pokój z dzieciństwa na amerykańskich filmach. Nagle przyszło znów w nim mieszkać, bez głosu, oczu, uśmiechu, ramion, ale przede wszystkim bez zawieszonej w świadomości obecności L.

Zamiast kumulować energię, w tym emocje, zdaję się jej (ich) nie mieć. Ani to złe, ani dobre. Z obserwatora stałam się cichym obserwatorem. Zniechęconym, trochę za słabym, a trochę zbyt leniwym, by cokolwiek komentować. Bo komentarze prowokują dyskusję, a ta w Internecie sensu zwykle nie ma. Co gorsza, dyskusje poza sferą wirtualną zaczynają przypominać te żywcem wyjęte z komentarzy na Pudelku. Spieszę się zatem kochać rozmówców, tak szybko odchodzą. Lub dziczeją. Generalnie przestają być rozmówcami. Codziennie przypominam sobie, że liczyć mogę tylko na siebie. Przypominam, że wszystko oparte jest na zależnościach, a przywiązanie to taka vintage wartość, na którą już mało kogo stać.

Nie ucięłam retrospekcji i filozoficznych zapędów szkoły Paulo Coelho, kiedy trzeba było, cholera. Teraz trzeba się streszczać, co czytelnik, jeśli dotrwał jakiś do tego momentu, już ziewa i kątem oka sprawdza Facebooka.

Rok dwa tysiące trzynasty był rokiem, na który bardzo czekałam, a który zmieniając wszystko – nie zmienił nic. Mam szczerą nadzieję, że nadchodzący będzie podobny: uczelnia na plus, życie constans. Bo czegóż więcej oczekiwać, jeśli nie przetrwania?





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz