wtorek, 20 sierpnia 2013

1

Jeszcze wakacyjny Wybryk udekorowany zdjęciami z różnych serwisów (nie posiadam praw autorskich do tych zdjęć, ale skoro przedstawiają mnie i zostały zrobione bez mojej wyraźnej zgody, to krzywda się nikomu nie dzieje).

Pierwotnie tekst ukazał się tu.
  


Z roku na rok coraz mocniej odczuwam fakt, iż na Castle Party wybieram się z coraz bardziej niemuzycznych powodów. Na czas festiwalu małe, skutecznie ukryte w sercu Dolnego Śląska miasteczko, w którym diabeł mówi dobranoc, zamienia się w ostoję, upragniony azyl, gdzie raz do roku mogę poczuć się swobodnie i bezpiecznie. Zostawiam zmartwienia, zobowiązania, nieporozumienia i wszelką prozę codzienności gdzieś na warszawskim peronie, przemierzam ponad pół Polski po to, by na kilka dni stać się tak bardzo przebrana, że nie mogłabym mocniej być sobą.  Castle Party to nie tylko muzyczne wydarzenie i specyficzna atmosfera, z roku na rok coraz mniej egzotyczna (albo to ja już taka stara wyga festiwalowa jestem), ale też - a może przede wszystkim - cudowni ludzie, z których większością spotykam się raz w roku, czyli właśnie w Bolkowie. Imprezujemy, pozujemy do zdjęć, pijemy, śmiejemy się i dużo rozmawiamy, jak starzy dobrzy przyjaciele… cóż z tego, jeśli to nasze trzecie czy siódme w życiu spotkanie?

Właśnie w takim klimacie upłynęła mi dwudziesta edycja festiwalu:
w szponach wzmożonej integracji, rozmów ważniejszych i mniej, poważnych i zupełnie nie, zapijanych tym i owym, zagryzanych pierogiem (tych w tym roku skandalicznie mało… wszędzie), po raz pierwszy nie zaliczyłam ani jednego samotnie przeskananego koncertu. Cudowne uczucie, gdy cię lubią, chcą, albo okazujesz się najlepszą mordką do patrzenia i słuchania przez cały dzień.
Po tym ckliwym wstępie przejdźmy jednak do części właściwej, w jedynej słusznej tonacji utrzymanej.





Picie, jedzenie, lulków palenie 2013
-
czyli najbardziej towarzyskie Castle Party przy chyba najmniejszej ilości i festiwalowiczów od wielu lat


Akt I 
 Środa/czwartek - prognozy i masakra w kościele
- Będzie padało.
- Nie będzie padało.
- Będzie tornado.
- Będzie armagedon.
- Będzie tubokola.
- Będzie koko dżambo.
- Będzie…

Jeszcze w środę ja i moi znajomi zawstydzaliśmy wszystkich wróżbitów TVNu i innych Polsatów. Prawie wszyscy po co najmniej trzech edycjach z rzędu, wszyscy pamiętający zarówno bolkowskie upały, jak i huragany, mieliśmy szerokie pole do popisu przy wymyślaniu wszelkich scenariuszy meteorologicznych. Podejrzewam, że niektóre z nich mogłyby być podstawą filmów w stylu 2012, Pojutrze czy Dzień Niepodległości. Sprawdzanie prognoz w serwisach pogodowych przestało mieć sens już tydzień wcześniej, gdyż każdy podawał co innego, a długoterminowe i bieżące różniły się od siebie coraz bardziej absurdalnie. Doszłam zatem do średnio błyskotliwego wniosku, iż pogoda będzie po prostu „castlowa“, a co za tym idzie w dowolnej konfiguracji nastąpią cztery zmiany: słoneczko, deszczyk, zagłada, słoneczko (wersja niezłagodzona: poświeci, popada, pierdolnie, poświeci). Niewiele się pomyliłam, ponieważ - o dzięki niebiosom i podziemiom! - w tym roku obyło się bez katastrofy. Było chłodno, było ciepło, w dzień umiarkowanie słonecznie, choć z wiaterkiem, w nocy nie obyło się bez grubszych rajstop i ramoneski, ale też nie upychało się na sobie tych rajstop po trzy pary, a pod ramoną nie lądował (uniemożliwiający jej zapięcie) gruby sweter na warunki syberyjskie. Popadał deszczyk, który raz zirytował (jeszcze chyba ani razu nie wysiadłam z PKSa z Wrocławia nie w deszcz, choćby kapuśniaczek), raz pomagał w utworzeniu niesamowitej atmosfery, jak podczas koncertu Hyoscynamus Niger.
Czwartek, czwarta trzydzieści, wylewamy się z PolskiegoBusa na prawie pusty peron na wrocławskim dworcu. Do najbliższego autobusu ponad dwie godziny. Podjeżdża Polbus do Szklarskiej Poręby, w nim nasi znajomi (wyrusza z Warszawy - wiem, na kilka edycji docierałam dzięki tej linii). Wysiada chłopak, liczy nas, zagaduje kierowcę, czy by nas nie zabrał. Kierowca odjeżdża z piskiem opon, co przy wielkim autokarze jest jakimś wyczynem. Nie rozumiem - z moich podróży tą linią pamiętam, że postój we Wrocławiu był co najmniej półgodzinny, ludzie rozprostowywali nogi, palili, wysiadali, dosiadali się nowi. Może to jakaś nowa tradycja, podjechać na dworzec i opluć spalinami kogokolwiek się tam zastanie? Cóż zostało, popsioczyliśmy, ponarzekaliśmy, odczekaliśmy do siódmej i wyruszyliśmy w ostatnią część drogi do Bolkowa.

Od pierwszych chwil w Bolkowie (w którym jakby czas się zatrzymał, co ma swój niezaprzeczalny urok), w oczy biło zadziwiająco małe stężenie "czerni" na rynku i uliczkach. Miejscowi, mimo wczesnej pory, odprowadzali nas wzrokiem z obojętnością - dla nich to nie egzotyka zobaczyć gota "w sezonie". Dla nas jednak wyjątkowo egzotycznym był fakt, że nasza gromadka niewiele się powiększyła we Wrocławiu, byliśmy jednymi z niewielu przyjezdnych o tej porze. Sytuacja niewiele zmieniła się po odespaniu części podróży, kiedy cięższa o makijaż i gorset wypełzłam z kwatery w poszukiwaniu przyjaciół. Pod arkadami, gdzie zwykle kwitła alternatywna impreza, roiło się od miejscowych. Do byłego kościoła ewangelickiego ruszyłam sama, dopiero po drodze (dwuminutowej, ale jednak) dołączając się do koleżanki z kwatery i jej znajomych.

W kościele było… strasznie. Strasznie duszno, strasznie ciasno, przy strasznym nagłośnieniu i jeszcze straszniejszym piwie. A to wszystko za dobrowolną opłatą - jak dobrze, że z towarzyszkami przemyślałyśmy sprawę i zdecydowałyśmy się tylko na jednorazowe wejście. Z braku laku, z ciekawości, z chęci Agressivy.

Splendor - krąży opinia, że jest to zespół, na który się patrzy, a którego się nie słucha. Będę jednak bronić stołecznego zespołu. Jeśli patrzymy na muzykę przez pryzmat wyglądu członków zespołu i kreowanego imidżu scenicznego, to zaprasza do podyskutowania na boku o Gorillaz, Daft Punk i The Knife - czy kupując ich płyty masz na uwadze animacje, kaski, maski, czy muzykę, która do ciebie trafia? A, że jest kiczowato - taki styl i zamiar. Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że podczas pierwszego koncertu tej edycji Castle Party, Bart Cathedral otworzył sezon na artystów w legginsach, bo po występie Splendoru było ich już tylko więcej. A co się zobaczy raz, nie może zostać odzobaczone… cóż…

Koncert Victorians i około dziewięćdziesiąt procent występu Batalion D’Amour odpuściłam na rzecz odnajdywania się i integracji ze znajomymi. Wróciłam na Das Moon. Koncert ten zrobił mi krzywdę, choć nie taką, jakiej bym oczekiwała po występie. Nie jestem w stanie określić, czy występ był dobry, czy zły, nie potrafię też ocenić twórczości i umiejętności zespołu - to, co dotarło do moich uszu i prawie wywołało ich krwawienie, było wielkim i bezlitosnym gwałtem zadanym temu, co ogólnie rozumie się pod pojęciem nagłośnienia. Nie zrozumiałam ani jednego słowa z wielu wyśpiewanych, wyjęczanych czy wykrzyczanych przez wokalistkę - Daisy - jedyne, co mogłam zidentyfikować, to cover Kraftwerka, zresztą, gdy uszy już przywykły do nieznośnego jazgotu, bardziej niż przyzwoity.

Agressiva 69 to zespół, o którym mówiło się, że gra prawie na każdym Castle Party, a ja nie widziałam ich chyba od stu lat. Zespół w świetnej formie, zagrali hity i hiciory, a fantastyczny cover Personal Jesus wgniótł mnie w parkiet i zakręcił jak chudziną na egzorcyzmie. Mimo fatalnych warunków panujących w kościele - zaduch, smród, krew z uszu, nawaleni miejscowi (jak oni tam weszli?) - Agressiva 69 dała bardzo dobry koncert, o czym może świadczyć fakt, że publiczność ani myślała puścić panów ze sceny. Dwa bisy, oblanie ludzi pod barierkami wodą, oblanie wokalisty piwem, szał ciał i energetyczny kopniak. Na afterze nie zostałam, organizm domagał się odpoczynku, prysznica a przede wszystkim jak najszybszego opuszczenia kościoła. Współczuję wszystkim, którzy zakupili czterodniowe karnety.

Akt II
Piątek
- zagubiona siostra, wyznania małego metalheada
W piątek przestałabym być jedynaczką, a wszystko to za sprawą Dominika, który uparł się, że to niemożliwe, że ja i Salai nie jesteśmy spokrewnione. I tak powstało The Castle Sisters, bo już praktycznie do końca festiwalu bawiłyśmy się razem. Nie wiem, jakim cudem wstałam tego dnia z łóżka, nie wyrządzając przy tym krzywd sobie i Wiki, która dzieliła ze mną Łoże Straconych (The Bed of The Lost, też dobra nazwa..), które to przydomek zyskało od faktu, że najmarniej - z perspektywy współlokatorów na kwaterze i ku ich nieskrywanej uciesze - skończyłyśmy właśnie my. Szybki prysznic, okiełznanie swego mroku, poza do lansu i w drogę.
Na rynku zaskoczenie, bo ludzi wcale nie więcej, niż poprzedniego dnia. Grupki miejscowych poprzeplatanie nielicznymi skupiskami ludzi w czerni i platformach, większość równie zmarnowana (po wczorajszym?), co znudzona. Gastronomia na rynku nie funkcjonowała żadna (poza Barem Na Rogu - wyborne ruskie!), a spożywczaki popodnosiły ceny skandalicznie. Z nostalgią wspominam grupki dzieciaków biegających między festiwalowiczami i sprzedających domowe pierogi, kanapki i kawę. W tym roku taki biznes zauważyłam przy wejściu na zamek - chłopcy postawili termosy i opakowania termiczne, napisali kartkę z cenami i usiedli przed budą z zapiekankami. Słabo, dzieciaki, jeśli na starcie wam się nie chce, to wiele nie zarobicie.
Mam niesłabnące wrażenie, że większość mieszkańców Bolkowa okazuje podejście do przyjezdnych właśnie takie, jak chłopcy z termosem. Nie chce im się zadbać o jakikolwiek standard, bo przecież tak, czy siak, ludzie przyjadą. Natomiast podwyższać ceny w sklepach i na kwaterach, czy wręcz żebrać o piątaka, bo przyjezdny na pewno ma, jak go na festiwal stać - to żadna ujma. Basztowa - syf, kiła i mogiła. O ile w zeszłym roku pośmialiśmy się trochę z karty drinków, na której w składzie każdego widniały wódka, piwo i jakiś napój gazowany, tak w tym roku powodów do śmiechu nie było wcale. Kabe se ścian, brakujące litery w szyldzie, menu zaś nie dorastało do pięt niejednej dworcowej budce z zapiekankami. SŁABO. Widać, że w Bolkowie źle się dzieje, niezależnie od tego, czy właśnie trwa festiwal, czy nie.

Pierwszy zespół tego dnia - Hyoscyamus Niger - wystąpił w deszczu. Zalany został sprzęt, a na scenie potworzyły się lustra kałuż, po których poruszali się muzycy. Jednak nie przeszkodziło to w zagraniu, co dowodzi pełnego profesjonalizmu ekipy technicznej i zespołu. Wspaniały koncert. Pierwszy raz widziałam występ Czarnych Lulków na żywo i muszę przyznać, że byłam oczarowana. Nie zabrakło niemal kultowego już utworu Dwie Gwiazdki Śniegu, oraz całkiem ciekawych eksperymentów, jak efekt dźwiękowy, uzyskany przez przesypywanie gwoździ do metalowego pudełka przy mikrofonie. Zimno, mroczno, dobrze. Miłe zaskoczenie: mimo niesprzyjających warunków pogodowych, mimo, że większość stałych bywalców festiwalu w Bolkowie przywykło do kaleczenia uszu podczas koncertów - nagłośnienie było… po prosto dobre! Smaczne basy, czysta linia wokalu, żadnych trzasków i znikających nagle gitar. Wyśpiewałam pod sceną prawie wszystko, pokiwałam się, zmokłam i byłam najszczęśliwszym gociątkiem na zamku - a to był dopiero początek imprezy.

Gothika - przypuszczałam, że się uśmieję, jak to uczyniłam w 2010. roku, kiedy japoński zespół otwierał koncerty na zamku, jeszcze na małej scenie. Japonia to specyficzny kraj, a przede wszystkim kultura bardzo różna od europejskiej - zupełnie inne jest tam rozumienie muzyki i estetyki gotyckiej oraz całego nurtu dark independent. Japoński darkwave dla przeciętnego bywalca Castle Party (czyli Europejczyka) nieznośnie zalatuje techno, takim nieznośnie wyczyszczonym i przekombinowanym. Nie ma mocy, zaś ogólna oprawa scenograficzna i motywy przewodnie, którymi żongluje większość azjatyckich formacji "gotyckich" wydaje się nam infantylna i po prostu śmieszna. Jednak ja nie pośmiałam się z dwóch powodów: po pierwsze: nie śmieję się dwa razy z tego samego. Panowie nie dość, że przedstawili niemal dokładnie ten sam materiał, co trzy lata temu, to jeszcze wystąpili w tych samych strojach (ośmieliłam się Elegantowi podsunąć tezę, że innych nie mają i to bardzo smutne) i z tym samym ruchem scenicznym. Ja rozumiem, że można mieć sztywne scenariusze występu, ale szanujący się zespół ogranicza je do rekwizytów (z widzianych w Bolkowie: np. Theatre des Vampires), scenografii (Alien Sex Fiend), choreografii (The Crüxshadows, Blutengel), czy po prostu nadaje charakterystyczną oprawę danej trasie koncertowej (Otto Dix). Gothica w występie zmieniła dwie rzeczy: wielkość sceny i ilość osób na niej (trio, ostatnio byli we dwóch, choć głowy nie dam). Co ratuje ten koncert to fakt, że na pewno podobało się fanom gatunku, o których nietrudno wśród festiwalowiczów, a także to, że brzmienie było całkiem przyzwoite. Ten sam materiał bez prowizorki brzmiał o niebo porządniej, niż w roku 2010. Koncert obserwowaliśmy z Elegantem z bezpiecznej odległości (wdrapaliśmy się na tras widokowy - ten, którego nienawidzą wszyscy w sukniach, sukienkach i wysokich butach, a i tak się tam pchają). Nasz akredytowany ustrzelił kilka zdjęć i poszliśmy polować na płyty.

Soror Dolorosa - bezsprzecznie jeden z najlepszych koncertów tego festiwalu. Orzeźwiające kompozycje przypomniały całkiem tłumnie przybyłym pod scenę (po tym, co zobaczyliśmy w czwartek i wczesnym popołudniem na rynku odnieśliśmy wrażenie, że to na dziennych koncertach już maks, a ewentualna reszta zmaterializuje się na zamku dopiero przed Lacrimosą), czym ten cały, mityczny gotycki rock jest i z czym się to je. Kontakt z publicznością panowie złapali w najpewniejszy w tym kraju sposób - posiłkując się na scenie i wznosząc toast za zdrowie zebranych… flaszką. Podajże Żubrówką. Smacznego! Muzycznie, wizualnie, technicznie - pychota. Po koncercie biegałam jakiś czas jak kot z pęcherzem, poszukując płyty i przypinek. Albo się bardzo szybko zebrali, albo stoiska takowego nie było. Członków zespołu spotkałam później kilkukrotnie w Hacjendzie - wywijali do Siekery jak natchnieni. Z niecierpliwością oczekuję koncertu we Wrocławiu.

7JK - czyli Sieben plus Job Karma, czyli Wielka Brytania plus Wrocław, czyli… przyzwoita muzyka z przyzwoitym wokalem i na tym koniec. Miło się słuchało, nawet się w rytm pokiwało, ale nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że wszystkie kawałki są sklejone na jedno kopyto. Sieben - jak zwykle - zamknięty w swoim świecie, szarpiący te biedne skrzypce bezlitośnie, ale też roztaczający wokół siebie niesamowitą aurę (pamiętam, że w 2008. roku zbierałam żuchwę z bruku, kiedy pierwszy raz zobaczyłam, co ten człowiek robi ze skrzypcami). Ponadto uważam, że kontakt Siebena z publicznością stanowi fascynujące studium nad introwersją. Klimatycznie, ale na krótko. Dłużej robi się monotonnie i człowiek zaczyna zerkać na zegarek. Zerkanie na zegarek to oznaka słabego przedstawienia - tak mawiają moi profesorowie i ja im wierzę.

XIII Stoleti - chyba wyczerpałam limit Elizabeth w swoim życiu. Żałuję nieuczestniczenia w wężu, ale, ludzie, myszki też muszą jeść. I pić. Ale jeść najbardziej.

KAT i Roman Kostrzewski - z wyjściem na ten koncert buł pewien problem rzędu "Oj, mysza, uspokój się, jesteś jedynym metalem w towarzystwie". Narobiłam groźnych min, potupałam platformami, powydawałam bliżej niezidentyfikowanych odgłosów i zakończyłam posiedzenie na kwaterze (myślę, że moja przewaga istotnie drzemała w tym, że to była MOJA kwatera, więc, szanowni i drodzy, albo idziecie ze mną, albo sajonara). Takiej ilości szatana na raz nie mogłam przegapić! Energia, szatan, dobry metal, szatan, taniec Romana i jeszcze więcej szatana! Nie wiem, ile włosów straciłam podczas trzepania nimi we wszystkie strony, ale bawiłam się setnie. Nie zabrakło największych hitów, jak Purpurowe Gody i Odi Profanum Vulgus. Radosne „CZARNA MSZA” wyciągnięte wyraźnie i donośnie (na pół Bolkowa) też robiło wrażenie, ale - nie ukrywajmy - to właśnie to, na co się czeka podczas koncertów Kata. Życzę każdemu, by w tym wieku, co Roman, miał tyle energii na scenie. I ten dziki pląs z rękami dookoła głowy… klasyka.

Lacrimosa - od razu zaznaczam, że nie jestem wielką fanką i nie do końca pojmuję ogrom wspaniałości Tila, dlatego za swoją opinię o koncercie mogę zostać spalona wzrokiem, albo rozerwana na Drzoazgi - przyjmuję to dzielnie. Po prostu… na Kacie bawiłam się lepiej. Trudno było z torpedy przesiąść się na karuzelę - i to w stylu weneckim, gdzie liczy się styl, nie adrenalina. Nogi chodziły niecierpliwie, łokcie domagały się spotkania z czyimś żebrem - za bardzo wczułam się w poprzedni koncert (a to wszystko przez szanownych towarzyszy, trzy piosenki więcej i byłby ze mną spokój!). Nie oznacza to bynajmniej, że występ Lacrimosy uważam za słaby. Trudno było nie odczuć specyficznej atmosfery, jaka wytworzyła się pod sceną, gdzie pojawiło się dość hermetyczne towarzystwo. Szwajcarsko-fińska grupa (tu przyłączam się do postulatów, żeby raz na zawsze zmienić wodzireja imprezy, którego podejście na zasadzie „Nie znam się, to się wypowiem” przyprawia o ból zębów... brzydką kobietą to on sam jest i to jego języka nie da się słuchać) ma pokaźne grono wiernych fanów, ba, nawet wyznawców. Tilo Wolff jest liderem charyzmatycznym i potrafiącym tę cechę maksymalnie wykorzystać. Będzie z niego świetny pastor (Wojtku, jesteś lepszy od Wikipedii), ale „tilozofia” o wodzie i winie bardziej mnie rozbawiła, niż przejęła. Graj pan, nie piernicz. Spodziewałam się po tym występie jednego - będzie miał pazur, a nużące mnie na płytach utwory będą miały pier... ekchem! Uderzenie. Tu się nie zawiodłam. Było trochę nowszych utworów, trochę starszych, ale ulubionego Erinnerung się nie doczekałam. Koncert Lacrimosy był dla mnie bardzo ciekawym i cennym doświadczeniem i właśnie przypomnieniem jako, iż estetykę elegancji i awangardy mimowolnie opuściłam na rzecz korzeni DI - punkowych, rzępolących, cynicznych i kolorowych. Spotkanie z Lacrimosą na pewno wyszło mi na zdrowie, choć nie nasyciło mnie tak, jak niektóre inne koncerty.

Po zejściu z zamku szybka przesiadka w niskie obuwie i wio do Hacjendy, gdzie czekały nietoperze i inne podobne mi roztrzepańce.

Akt III  
Sobota - przygody w komorze gazowej Hacjendy
Są poranki złe i gorsze, są też upierdliwe. Do tych właśnie zaliczam wszelkie okresy tuż po przebudzeniu kiedy trwa wojna o łazienkę. O ile uwielbiam moją małą, coroczną komunę, tak oczekiwanie na dostęp do toalety i prysznica po czterdzieści pięć minut powoduje, że nawet najmilszy człowiek zamienia się w mendę. Kiedy wreszcie uda się skorzystać z luksusów higieny osobistej, to nie daj borze zielony zostawić na pralce szczotki do włosów, bo jej ewentualne odzyskanie możliwe będzie za co najmniej czterdzieści pięć minut. Powinniśmy, przy liczbie lokatorów przeważnie dwucyfrowej, pomyśleć o przybytku z dwoma łazienkami, lub chociaż oddzielną toaletą, ale cóż... jedzie się na imprezę, nie na turnus w SPA, prawda? 
Wojna o łazienkę, gabinet umraczniania twarzy i dopieszczenie lansu zajęły mi optymalny czas - zdążyłam na pierwszy sobotni koncert. Lecter zaprezentował się świetnie, a ich muzyka skutecznie mnie dobudziła. W korzystaniu z uciech koncertu przeszkadzali mi jednak festiwalowi paparazzi - z jednej strony dzięki, bo to dowód, że mój czarno-biały lans miał siłę przebicia, a z drugiej: konia z rzędem temu, kto zrobi mi korzystne zdjęcie, na którym moja twarz nie będzie przypominała kartofla, a ciało dyni. Wielkie zaskoczenie - już drugi dzień bez standardowej obsuwy - zespół zaczął punktualnie i punktualnie skończył.

Szybka przerwa na browar i powrót na Noblesse Oblige. Właściwie nikt do końca nie wiedział, z czym ma do czynienia. Na scenie duet, on trochę przestraszony, filigranowy, prawie cały schowany za najpiękniejszą gitarą, jaką w życiu widziałam; ona w transie, pląsająca dziko i wydająca dzikie, choć przyjemne dla ucha dźwięki. Muzyka nieporywająca, ale też nie męcząca - połowa materiału na jedno kopyto, połowa na drugie. Troszkę zalatywało niektórymi ze spokojniejszych numerów Ashbury Heigts, ale czyż prawie wszystkie zespoły oparte na damsko-męskim duecie na syntezator i gitarę do dekoracji, nie brzmią chociaż trochę podobnie? Spodziewałam się miminal wave, dostałam afro i anorektyka... ale dali radę. Przede wszystkim widać było, jak wiele z siebie dają na scenie i jak ważny jest dla nich występ. Duet naprawdę kocha to, co robi. Chwała im za to!

The Breath Of Life - do posłuchania, do zakochania się. Recenzując występ belgijskiej formacji należy wziąć pod uwagę dwa niemal oczywiste zjawiska. Po pierwsze: koncerty zespołów, których muzyka zahacza o shoegaze*, nieodbywające się po zmroku, mogą zostać odebrane jako nudne, a nie klimatyczne; jest to realne ryzyko w warunkach bolkowskich, gdzie - coraz częściej odnoszę wrażenie - publika oczekuje laserów (co ciekawe, jak dostanie właśnie lasery, to potem jęczy, że kicz). Po drugie: koncerty zespołów, którym średnio zależało na sukcesie komercyjnym już dwadzieścia lat temu, z całą pewnością nie dają laserów, za to grają z serca i szybko uciekają ze sceny - publiczność ma jedną szansę na doświadczenie, zetknięcie się z ich twórczością. Jestem w o tyle komfortowej sytuacji, że występy oparte na nierobieniu show, a zachęcające do zamknięcia oczu i odpłynięcia bardzo mi odpowiadają, a ponadto repertuar The Breath of Life nie jest mi obcy. Zanim zamknęłam oczy, zauważyłam, że zewnętrznie zespół prawie się nie zmienił przez te wszystkie lata - to kolejna cecha, za którą ich lubię. Znajdują się w gronie zespołów-zjawisk, czy nawet zespołów-ikon, które przez lata tworzą z czystej potrzeby tworzenia, a ich image sugeruje, że czas się zatrzymał (w tym wypadku gdzieś około roku 1990). Prezentowany materiał stanowił plecionkę najnowszych, nowszych i starszych utworów. Isabelle Dekeyser nie kryła wzruszenia, kiedy publiczność wywołała zespół na bis. Później, na stoisku zespołu, ucięłam z nią krótką pogawędkę, która zaczęła się od poszukiwania dla mnie przypinek (nie było, niestety, a wszystko inne drogie już w ojro), a skończyła na ważności gitarowej muzyki gotyckiej na festiwalach kultury dark independent. Złota kobieta.

*czyli, na dzisiejsze warunki, wszelkich etherealowych, bo z tymi podziałami, to jak z krzywizną banana według Unii Europejskiej.

Przed Whispers in the Shadow zaliczyłam najszybszy obiad w życiu - nie wiem, czy bardziej byłam głodna, czy chciałam zdążyć na koncert, ale połączenie tych dwóch potrzeb dodało mi nadludzkiego, a nawet madmysiego przyspieszenia. Ponieważ udało się szybko ustalić, że goci po prostu nie jedzą glamour, bez wyrzutów wchłonęłam swoją porcję ruskich z wątpliwą gracją, po czym z prędkością światła wpadłam na kwaterę zmieniać środek transportu (nawet rozchodzone i rozbite u szewca trashville potrafią nieźle obetrzeć) i pognałam na zamek. Udało się - wpadłam w tłum gdzieś w połowie występu i od razu się zatraciłam. Konkretny występ bez zbędnej oprawy. Cieszy mnie, że na bolkowskiej scenie gości coraz więcej zespołów tworzących w nurcie „klasycznego” (klasycyzującego?) rocka gotyckiego... swoją drogą ciekawe, że zazwyczaj w sobotę.


 The Beauty of Gemina - koncert o specyficznej, dwojakiej aurze. W sumie trudno o nim cokolwiek napisać, poza tym, że był... dokładnie taki, jakiego się spodziewałam, poprawny, dobry, do skakania, wokalista wciąż wygląda jak wyciągnięty z antykwariatu i niedokładnie odkurzony, a reszta zespołu chowa się za nim jako ekipa od grania, nie od występowania. Było moje ulubione Suicide Landscape i należy odnotować, że tym razem słówko „veins” było przez [v] nie przez [w] (czyli poprawne weins zamiast łeins, które mnie zawsze boleśnie skrzywia, kiedy słucham tejże piosenki na mp3); było plus pięć do skakania i bolących nóg, a po koncercie była fotka z Michaelem Sele, była zakupiona przypinka... przyzwoicie. Z mniej trafionych (według mnie) było kazanie Selego o muzyce i kulturze gotyckiej, które w Szwajcarii uważane są za powody depresji i kolebkę złych ludzi (jego słowa, ja się nie znam), a potem pytanie skierowane do publiczności „are you feelin’ good?”, w reakcji na co, wśród wszechobecnego „Yeah!!!” wymsknęło mi się „...no to xujowi z was goci!”, za co dostałam słownego, uśmiechniętego lajka od pana bawiącego się obok. PS. sektor „po lewej, przed daszkiem” strzela oficjalnego focha za nierzucanie w naszą stronę koszulkami. Wydaje mi się, że szwajcarską ekipę stać na więcej mocy.

Kolejne występy, czyli Sirrah, Anneke Van Giersbergen („ale będzie wyła...”) i Corvus Corax („zgadnij o której Proofy grają w Hacjendzie”), odpuściłam na rzecz integracji spod znaku „TOŻ RAZ W ROKU SIĘ WIDZIMY!”, czyli picia, jedzenia poprawiania makijażu i życiowych rozmów (z każdym łykiem bardziej).
Punkt jedenasta wyruszyliśmy z Elegantem na The Proof. Szybkie zapieczętowanie (za dychę od duszy, ciężkie życie) i zejście do komory gazowej, czyli na hacjendowy parkiet. Dlaczego komora gazowa? W tumanie białego dymu, którego ciągle przybywało, gwałtowanie zmniejszało się stężenie tlenu. Dodać należy, z w związku z biletowanym wstępem (Pan Pieczątka i Pan Kasa na schodach, czyli przy wejściu od baru), dolne drzwi były zamknięte, a i z otwartymi jest tam duszno jak w piekle. Parkiet mały, dymu dużo, ludzie pozapalali papierosy (zgodnie z logiką: co za różnica/i tak mnie nie widać). Wachlowałam się gazetką z koncertowym rozkładem jazdy, żeby nie zemdleć. Dymu było tak dużo, nie nie widać było zespołu. Dodatkowym środkiem zastosowanym ku popełnieniu mordu na zebranych pod prowizoryczną sceną (kawałek parkietu odgrodzony siatką) było światło stroboskopowe, skierowane wprost w oczy fanów, a włączone cały występ. Drobinki dumy rozpraszały światło niemiłosiernie, do tego dochodziły lampy błyskowe zdesperowanych i upartych na zrobienie jakiegokolwiek zdjęcia. Czyli jak się nie udusisz, to zejdziesz po ataku padaczki. Słabo. Na szczęście koncert udany. Kameralne, intrygujące muzyczne doświadczenie. Może ta hybryda komory gazowej i sauny była pomyślana jako oprawa dla występu The Proof, którzy słyną z teatralizacji na scenie (głównie rekwizyty, głównie czacha), ale skutecznie utrudniała percepcję. Cóż. Są pomysły dobre w założeniu, które okazują się być koszmarne po realizacji. Pozostaje nadzieja, że ekipa organizująca imprezy w Hacjendzie nie popełni już tych błędów. Wracając do koncertu: zabrakło mi niektórych utworów, między innymi Ust, natomiast miałam wielką ochotę potraktować jednego z fanów pilarką spalinową, albo przynajmniej noskiem jednego ze swych butów. Ileż można robić z siebie debila i drzeć się „Dooom Snóóóów”? To nawet za pierwszym razem nie było zabawne, a co dopiero przez praktycznie cały ponadgodzinny występ? Naprawdę nikt mu nie zasunął z łokcia, nie poprawił z glana i skutecznie nie kazał się zamknąć? Aż trudno w to uwierzyć...

Po koncercie papu i kwatera, bo myślałam, że mi nóżki odpadną. Z położenia się wcześniej wyszło to, co zwykle, czyli - aż do świtu - rozmowy o dupie i życiu. Ach, jak ja kocham komuny na kwaterze!
Akt IV 
 Niedziela - cel: zniszczyć się raz, a dobrze, żeby starczyło na cały rok
Pobudka, wojna o łazienkę, umracznianie twarzy - brzmi jak rutyna, ale trudno o nią w prawie dziesięcioosobowym składzie w małym mieszkanku. Ukłony i uwielbienie dla Emi i Sina, którzy przynieśli mi śniadanko. Na niedzielę zaplanowałam wygodny zestaw, nieodstający od głównej myśli, którą kieruję się przy strojach na festiwal - to, co zwykle, ale na to gorset. Widziałam, że zanosi się na skakanie i imprezę do białego rana (a raczej do niebieskiego, ale o tym za chwilę).

Hatestory - dobrze, ale spodziewam się lepszego koncertu. Zespołowi nie pomaga zmiana wokalistki. Jest za wcześnie, ludzie nie zdążyli się z nią oswoić. Dziewczynie zdecydowanie brakuje charyzmy i pewności siebie, nie szło jej utrzymywanie kontaktu z publicznością. Z jednej strony pierwszy występ jako „nowa” obciążony jest niesamowita presją, z drugiej jednak „twardym trzeba być, nie miętkim”. Jeżeli na swoim pierwszym festiwalowym koncercie chowała się za mikrofonem, a jej spojrzenie biegało przerażone od podłoża do mikrofonu i z powrotem , to trudno będzie o zdobycie serca fanów. Tym bardziej, że głos ma... przeciętny, dlatego potrzeba silnego charakteru na scenie (zaznaczam na scenie, bo często człowiek o charakterze „żywe srebro” prywatnie, podczas występu okazuje się szarą myszką i ma kisiel zamiast kolan) aby wydobyć moc i porwać publiczność. Dużo świeżego materiału, to dobrze. Nowej wokalistce kibicuję, żeby pewniej i ostrzej podchodziła do tego, co się dzieje na scenie. Muzycy wyglądali na średnio przejętych koncertem... to się czuje. Nie jest to najpozytywniejsze z odczuć.

Lolita Komplex - rozumiem, że Japonia wypuściła na świat fajną modę; rozumiem, że w Niemczech łatwiej zrobić z siebie gota w dowolnej stylizacji; ja nawet rozumiem, ba, ja to cenię, że na scenie można śmiać się z siebie i uczynić ten śmiech podstawą dobrego koncertu. Ale, na litość boską, cover t.A.T.u i rzucanie cukierkami w ludzi? Poczułam się jak na przekombinowanym występie na sali gimnastycznej w szkole, w której z okazji dnia patrona urządzono przegląd kapel pozakładanych przez uczniów. Zespolik nie brzmi poważnie nawet na poświęconej mu stronie w majowym numerze magazynu Sonic Seducer, pytania o muzykę zbywając paplaniną o stylizacjach i ogólnej fascynacji/zajawce stylem gothic lolita. Plus za kontakt z publicznością, plus za starania, bo widać, że grają z energią i lubią to robić, jednak nauczyć się muszą, że w byciu zespołem nie chodzi tylko o wyrobienie image... on przychodzi z czasem.



Zabrakło mnie na koncercie Asgaard i Mono Inc. Wróciłam na Aestetic Perfection i było to moje pierwsze doświadczenie z tym projektem. Dużo skakania (nogi same chciały się odbijać od podłoża, serio!), bomba elektronicznej energii. Cover She Drives Me Crazy rozbroił zebranych pod sceną. Przez kilka dni drapały mnie w mózg kawałki Inhuman i Antibody. Mocą muzyki tworzonej przez Daniela Gravesa jest właśnie to, że się do człowieka „przyczepia” - chwytliwe, taneczne numery, pazur i uniwersalność, przez co rozumiem to, że jest to muzyka zarówno na imprezę, do puszczenia jako tło”, jak i na spacer, czy do samochodu. Graves wykazuje niesamowitą łatwość do nawiązywania kontaktu z publicznością, a na scenie nie przebywa w jednym miejscu dłużej niż kilka sekund. Po koncercie zdecydowanie potrzebowałam ochłonąć i złapać spokojny oddech. Lubię takie zmęczenie.

Występ Zeromancera mnie ominął i podobno mam żałować. Jednak lubienie jednego kawałka na wiele, które natychmiast przełączam na iTunes to za mało, żeby mnie wyciągnąć z rynkowej integracji, podczas której byłam świadkiem bardzo nieciekawej sytuacji. Otóż miejscowi kolejny raz zrobili sobie konkurs w rzucie szklaną butelką w ludzi. Na szczęście byli zbyt pijani, by w kogokolwiek trafić, szybko zajęli się sobą, to znaczy jednej skoczył na drugiego i zaczął go dość niezgrabnie okładać. Zdarzeniu przyglądała się grupka innych miejscowych, w tym dwie młode damy z okna kamienicy, które strzepywały popiołek z papierosów bohaterom sceny na głowy, a także... patrol policji. Policyjne auto przejechało bardzo powoli, ewentualną część uwagi poświęcając nam (grzecznie sączącym piwko na ławce, wszak na czas festiwalu nie obowiązuje zakaz spożywania w miejscu publicznym). Szkło odbiło się tuż przy oponie radiowozu i... nic. Żadnej reakcji. Z opowieści współlokatorów na kwaterze dowiedziałam się, że to kolejna akcja z rzucaniem butelkami i bójką, przy której w sobotni wieczór zostało rannych kilka osób. Zastanawia mnie, skąd przyzwolenie na demolkę, którą uskuteczniają „lokersi” podczas Castle Party. Mieszkańcu Bolkowa, którzy przyjmują nas-przyjezdnych na kwatery są zgodni, że wszelki syf i rozróby są dziełem żulików i miejscowego dresiwa, którzy czują się bezkarni, po wina za wszystko, co złe powinna, zgodnie z ich logiką, spaść na przyjezdnych. Szkoda tylko, że przyjezdni najwyżej pośpiewają za głośno, pośmieją się i pozostawiają butelki na ławkach (ku uciesze wszelkich zbieraczy), a wszystkie zaczepki i wyżej opisane zachowania są ze strony „gospodarzy”. Skoro mieszkańcu Bolkowa są zgodni, że toksyczne akcje są sprawką ich sąsiadów, to czemu policja nie potrafi zareagować? Bo jak się ma do wyboru sąsiada i przyjezdnego, to głupio interweniować, gdy tym złym okaże się znajomy? Z roku na rok „lokersi” czują się coraz pewniej, a większości z nas głupio komuś po prostu przywalić, żeby nie wywołać lawiny oburzenia na „tych złych gotów”, co mogłoby poważnie zaszkodzić festiwalowi. Poważnie się zastanawiam, czy na rynkową integrację w przyszłym roku nie zabrać sprayu na komary w celu innym, niż opędzenie się od krwiopijców... w bardzo oślepiającym i neutralizującym ewentualne zagrożenie celu...

Icon of Coil - czyli Combichrist light, jak to ktoś ładnie nazwał. Bardzo light. Kolejna porcja skakania, machania kończynami górnymi (pozdrawiam pana, który nagrał moje i Salai skakanie zsynchronizowane). Albo mi się wydaje, ale IoC pojawiali się w prognozowanym line-upie wielokrotnie od 2009. roku, a przyjechali dopiero teraz. Nie zabrakło jednego z mych najulubieńszych kawałków w ogóle - czyli Dead Enough For Life - który to wyśpiewałam cały głośno i zapewne bardzo wdzięcznie. Pod sceną coraz gęściej - schodzą się tłumy przed VNV Nation. Po koncercie biegamy po zamku w poszukiwaniu piwa, które nie zostawia szkodliwego promieniowania w przełyku (czyli wszelkiego innego, niż wszechobecny Piast). Okazuje się, że Carlsberg się skończył, a w sklepo-barze na górnym dziedzińcu obowiązuje Piast, kupujemy zatem po żetonie i z bólem decydujemy się na dwa kubki tej piwopodobnej trucizny („ale niech pani da więcej soku niż zwykle”). Nie dość, że chrzczone, to jeszcze okropne. Nie wiem, jak gospodyni na kwaterze mogła (a robiła to pięć razy dziennie) namawiać nas na „skosztowanie dobrego piwa Piast”, skoro „dobre piwo” i „Piast” tworzą oksymoron. No, ale lepsze to, niż umrzeć od odwodnienia (oczywiście żetony na piwo nie obowiązują, gdy chcesz kupić wodę).

VNV Nation
- torpeda pod względem kontaktu z publicznością, muzycznie... uczta dla fanów. Ja czułam się lekko nie na miejscu. Lubię wybrane numery VNV, ale nie jestem wielką fanatyczką. W ścisku pod sceną (tym bliższym barierkom) odnosiłam wrażenie, że stałam się przypadkowym gapiem podczas sekciarskiego nabożeństwa, gdzie za głosem i charyzmą (tej cechy odmówić Ronanowi Harrisowi nie można) pastora, ludzie jest w stanie zrobić wszystko... choć w zasadzie tylko skakali, machali piąstkami i krzyczeli „Yeah!”. Chociaż zagrali mój ulubiony kawałe - Nemesis - to nie udało mi się pojąć wspaniałości koncertu i wielkości duetu; może dlatego, że klimaty „wszystko będzie dobrze, jest nadzieja, umc” są mi muzycznie i stylistycznie prawie obce, a może to ja tym razem spodziewałam się laserów? Niemniej, starałam się nie wczuwać na siłę, a bawić jak najlepiej, bez zbędnych filozofii. W końcu to ostatni koncert tego castla, stara, wyskacz się tak, żeby cię nogi cały rok bolały.

Po koncercie wpadliśmy na genialny pomysł, żeby pożegnać się z zamkiem i z tej okazji wypić po Piaście (na znak poświęcenia).  Okazało się, że dostanie piwa po ostatnim koncercie festiwalu jest niemożliwe. Trudno, staraliśmy się. Poszliśmy na „rozchodniaczka”, który nam się magicznie przedłużył o kilka kolejnych butelek, aż nas słońce przed Hacjendą zastało. Powrót na kwaterę, bolesna świadomość trzech przeznaczonych na sen, a także nieuchronnego pakowania i tłuczenia na PKS... wszytko, co dobre, kiedyś się kończy, niestety.


Epilog
Poniedziałek 
Blue Monday

Wymarłe miasteczko. Gdzieniegdzie mroczne, ale w większości po cywilnemu, niedobitki z pakunkami wszelkiej wielkości. Kac-morderca, bankomat, apteka, PKS. Pierwszy opluwa zebranych spalinami i odjeżdża, bo „nie ma miejsc” - prawda jest taka, że pan kierowca zerknął na stopień zainteresowania przejazdem i nawet nie wysiadł otworzyć luku bagażowego, tylko wziął ze trzy „najnormalniej” wyglądające osoby i uciekł. Zażenowanie miesza się ze wściekłością. Na szczęście niedługo potem podjeżdża kolejny (i tak spóźniony) PKS, prawie pusty, za to z trasą w formie chińskiego er-zet. Trudno, lepiej jechać dłużej, a zdążyć na transport właściwy. We Wrocławiu irytacja i zażenowanie sięgają zenitu w wyniku brutalnego zderzenia z dworcową codziennością (żebranie w stadiach od biernego do namolnego i chamskiego, torba pod brodą, bo wszędzie wygłodniałe spojrzenia i łapska, powtarzające się propozycje zakupu markowych perfum i nikt nie rozumie słowa „nie”, za to wszyscy reagują na nie soczystym nakazem udania się na jogging). Upragniony autokar podjeżdża z piętnastominutowym opóźnieniem i okazuje się zepsuty. Tu następuje wdrożenie procedury „olać ludzi, nie informować o niczym, odjechać”, ale szybko zostaje podstawiony kolejny. Opuszczam Wrocław z około godzinnym opóźnieniem i puchnącą świadomością, że naprawdę już po wszystkim.

Podsumowanie? Zawarłam je we wstępie - najmniej ludzi, najwięcej z ludźmi. Po raz pierwszy normalne, nawet więcej niż przyzwoite nagłośnienie, ceny z kosmosu, rozbestwieni miejscowi i umiarkowanie przyjazna pogoda. Widzimy się za rok, mam nadzieję.

1 komentarz:

  1. Uwielbiam Twoją relację z Bolkowa. Po prostu. :)

    OdpowiedzUsuń